Wednesday, September 19, 2018

//rok czasu//

Reykjavik, 26 luty 2018

Rok temu przyjechałam na Islandię.
Z Warszawy prosto na odludzie, rzuciłam się na głęboką wodę i przez pierwszy miesiąc zbyt byłam przejęta doznawaniem jak bardzo to wszystko jest inne, nowe i oderwane od tego, co znam, żeby zdać sobie sprawę, że coś w tej całej sytuacji nie gra. I tak po miesiącu zaczęłam się tam kręcić w kółko, chodzić z miejsca na miejsce, przenosić swoje rzeczy z jednego domku do następnego, w mojej głowie wszystko wirowało, każdy najmniejszy problem rósł do niewyobrażalnych rozmiarów i ciągle tylko ja, ja, ja i ja, nie było gdzie i dokąd choć na chwilę uciec od samej siebie. Trzeba było jechać dalej i tak już czwarty miesiąc na wyspie spędziłam w Reykjaviku. Na początku znowu surfowanie na fali tego, że wszystko nowe, że wreszcie miasto, ludzie i dziejące się rzeczy. Że fajny pokój, że od razu nowa praca, że jest gdzie i z kim wyjść wieczorem i że dni nigdy się nie kończą, bo praktycznie w ogóle nie robi się ciemno. Ale po jakimś czasie okazuje się, że to miasto to tak naprawdę miasteczko, zwykle wesołe, ale jednak trochę tu straszy. Straszna jest samotność i bycie kimś nie-stąd. Straszą metaliczne odgłosy z budowy nowych hoteli, to odgłosy duchów tego wszystkiego, co musiało zostać zburzone i zamknięte, żeby ustąpić miejsca maszynom do zarabiania pieniędzy. Zaczyna drażnić metaliczny odgłos milionów monet wpadających do kasy w sklepie, gdzie pracujesz i za niebotyczne sumy sprzedajesz ludziom pamiątki, które za grosze wyprodukowane zostały w Chinach, ciężką pracą tysięcy zmęczonych rąk. Co poradzisz, nic nie poradzisz, bo dzięki temu, że pracujesz tam ponad pół roku, jeździsz sobie co dwa miesiące do Polski, a w końcu rzucasz tę pracę, jedziesz na drugi koniec świata na wakacje do Indonezji, wracasz do Reykjaviku, idziesz na prawie-że-bezpłatny staż i wciąż masz jeszcze trochę oszczędności, w tym jednym z najdroższych miejsc na świecie.

Odkąd wróciłam pod koniec stycznia praktycznie nie zarabiam pieniędzy, a jednak przez ten jeden miesiąc udało mi się zrobić dużo więcej produktywnych rzeczy, niż przez wszystkie miesiące, kiedy pracowałam w sklepie. Codziennie chodzę do biura redakcji na staż, gdzie napisałam artykuł na bardzo ważny dla mnie i dla innych imigrantów temat (ukaże się w marcu). Zagrałam dwa koncerty, co tydzień pomagam w gotowaniu darmowych obiadów z pełnowartościowych produktów, które masowo wyrzucane są przez tutejsze supermarkety, podczas wydarzenia, które ma na celu stworzenie przestrzeni integracji z uchodźcami. I ogólnie bardzo mi się wszystkiego chce, wprost proporcjonalnie do tego jak bardzo przez długi czas mi się niczego nie chciało. Czuję, że mam czas, energię i że jestem wolnym człowiekiem. Ale być może to znowu surfowanie na fali nowej sytuacji, która nie będzie trwała wiecznie. Zobaczymy.



Często myślę sobie, że w Reykjaviku jest trochę jak w serialu “Portlandia”, z całą swoją zabawną dziwacznością i oderwaniem od rzeczywistości. Tylko tutaj młodzi ludzie nie “przyjeżdżają po to, żeby pójść na emeryturę”, tutaj przyjeżdża się po to, żeby dobrowolnie zakuć się w kajdany pracki w usługach, odłożyć kasę i potem ewentualnie móc przez dłuższy czas nie pracować i robić swoje rzeczy, podróżować, spełniać marzenia, czasami nawet kupować mieszkania. Tylko znowu, czy coś takiego może trwać wiecznie?