Monday, February 27, 2023

jak to się stało, że nie chciałam zostać na stałe

Jedną ze specyficznych rzeczy, które można powiedzieć o imigrantach na Islandii jest to, że rzadko kto z pełnym przekonaniem deklaruje, że chce zostać w tym kraju na stałe. Ludzie mogą mieszkać na wyspie przez wiele lat i wciąż mówić, że są tam tymczasowo, że tak w sumie, to nie wiedzą czy w końcu nie wyjadą i w ogóle to ciężko powiedzieć. 

Dla mnie to, że nie jestem w stanie zostać na Islandii na stałe, stało się wyraziste latem 2018 r., mniej więcej po roku życia w Reykjaviku. Oprócz pierwszej pracy w guesthousie na odludziu miałam wtedy na koncie pracę w sieci sklepów z pamiątkami (do której w pewnym momencie dołożyłam jeszcze wieczorne dorabianie przy smażeniu burgerów w restauracji, która niby miała być “ze zdrową żywnością”), potem 3-miesięczny staż w anglojęzycznym miesięczniku (prawie że bezpłatny i bez możliwości zaczepienia się tam na dłużej, czyli podobnie jak w tego typu miejscach w Polsce) i pracę jako kelnerka w restauracji. 

Okazało się, że nawet jak na islandzkie warunki klimatyczne, było to wyjątkowo ciężkie lato. Kiedy wpisuję w google “worst summer in Iceland”, pierwszy wyskakuje artykuł Guardiana z lipca 2018 - “Iceland is having the worst summer for 100 years”.

W okresie letnim prawie całą dobę jest jasno, więc te miesiące były niczym jeden bardzo długi, niekończący się, zimny, szary, ekstremalnie wietrzny, deszczowy dzień. I nawet jak trafiło się kilka słonecznych momentów, to ciężko się było z tego w pełni ucieszyć. 

Poza tym cała ta sytuacja wciąż jeszcze świeżej migrantki - ciężka i żmudna praca w usługach, poczucie bycia na marginesie społeczeństwa i szklanego sufitu (nawet jeżeli jest to dość komfortowy margines w porównaniu do tego, jak wyglądać może analogiczny margines w innych krajach), trudne sytuacje wynikające z mierzenia się z wciąż nowym, nieoswojonym i tak bardzo odmiennym otoczeniem, tęsknota i nostalgia za krajem pochodzenia..

Każdy radził sobie jak mógł, najczęściej polegało to na eskapistycznym nadużywaniu alkoholu i odreagowywaniu przy pomocy innych substancji zmieniających świadomość, pojawiał się też pracoholizm i inne uzależnienia. Ogólnie atmosfera kryzysowa, jeżeli chodzi o zdrowie psychiczne. 

I ja również zanurzyłam się w tym oceanie niedoli i nasiliły mi się objawy depresyjne, ale na szczęście nie utonęłam, bo jakaś część mnie łapała się czego mogła, zbudowała sobie koło ratunkowe w postaci szczerych relacji z ludźmi i odskocznię w postaci twórczości i współtworzenia.

Czasem przychodziło do mnie dziwne odczucie, że wyspa jest podmiotem i że ona nie chce, żebym na niej była i zapuszczała tutaj korzenie, że jakoś mnie na różne sposoby od siebie odpycha. 

I być może właśnie tak było i wbrew temu, co wtedy czułam, po czasie okazało się, że robiła to w dobrej wierze i na koniec tamtego lata rzeczywiście dla własnego dobra musiałam stamtąd wyjechać. A potem po pół roku wróciłam, potem znów wyjechałam i tak wracam i wyjeżdżam, wyjeżdżam i wracam, aż do tej pory. I za każdym razem jest jakoś inaczej, chyba nawet mogę przyznać, że coraz lżej. 

Z miłych wspomnień z tamtego czasu od razu przychodzi do mnie poczucie wspólnoty. Że byliśmy i przeżywaliśmy to wspólnie, to nasze całe imigranckie community. Myślę o przyjaźniach, które nawiązałam z poszczególnymi osobami. O wspólnych wycieczkach na inną stronę wyspy. O przesiadywaniu w Andrymi (radykalnej przestrzeni socjalnej) i gotowaniu tam jedzenia z dumpster divingu, organizowaniu wydarzeń, eksperymentowaniu z muzyką, czy po prostu spędzaniu czasu z innymi osobami, z którymi od razu łapiemy nić porozumienia, bo wiemy, że sam fakt, że się tu znaleźliśmy świadczy o tym, że wiele nas łączy. Jak dla mnie, to już nigdy później w Andrymi nie działo się tak dużo oddolnych inicjatyw i nie było takiej atmosfery, że chciało się tam ciągle bywać, jak podczas tego “najgorszego od 100 lat lata” (chociaż i tam działo się trochę dramatów, głównie wynikających z nieporozumień opartych na różnicach kulturowych osób, które tam przychodziły).

Pamiętam, że w tym czasie ciągle zastanawiałam się nad tym co mam dalej robić z życiem i z dzisiejszej perspektywy widzę, że odpowiedzi szukałam właśnie w rozmowach z innymi ludźmi, że posklejałam sobie ten swój ciąg dalszy również na podstawie tego, co pojawiało się w trakcie tych rozmów.  

Na przykład D. opowiadała o rezydencji w Meksyku, a O. o podróżach po Ameryce Łacińskiej, co zainspirowało mnie, żeby samej pojechać w te rejony jesienią 2018 r. i się tego nie bać, co na pewno było jedną z najfajniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek zrobiłam, niesamowicie poszerzyło moje horyzonty i podbudowało moje poczucie własnej wartości.

K. i Z. opowiadały o pracy z procesem, co skłoniło mnie, żeby potem pójść na terapię w tym post-jungowskim nurcie i w czasie pandemii samej zacząć szkolenie i wejść na tę długą i krętą, ale zgodną z moim powołaniem drogę, żeby zostać psychoterapeutką. 

Tamtego lata nie wiedziałam też, że poprzez doświadczenie migracji stałam się antropolożką i już wtedy nieświadomie przeprowadzałam badania terenowe z obserwacją uczestniczącą, m.in. na podstawie których piszę teraz pracę dyplomową na wydziale etnologii.

A temat studiów i przyszłego zawodu to chyba główny czynnik, dla którego nie byłam w stanie zostać na Islandii na stałe i obecnie przyjeżdżam tam już tylko popracować sezonowo. W Polsce mogłam pójść na darmowe studia magisterskie na UW i na stosunkowo tanie (przynajmniej w początkowych latach zanim zacznie się pracować i w porównaniu do tego ile za takie szkolenia płaci się w innych krajach) studium psychoterapeutyczne. Na Islandii nie miałabym takich możliwości rozwoju, chyba że nauczyłabym się języka, a to ze względu na jego trudność i brak siły/czasu na naukę zajmuje ludziom bardzo długo i rzadko kto się na to decyduje (jest wokół tego tematu nauki języka islandzkiego przez Polaków napisana cała praca doktorska). Na Islandii moje możliwości ograniczone są do pracy w usługach i w turystyce - głównie w pracach, których nie chcą wykonywać Islandczycy (lub w sezonie letnim w ramach zastępstwa, bo wszyscy miejscowi jadą wtedy na wakacje, a wtedy przyjeżdża najwięcej turystów). I tak jak mam niesamowity szacunek do tego typu prac, to wiem, że moja droga prowadzi w stronę pracy w obszarze związanym ze zdrowiem psychicznym, a migracja pomogła mi to sobie uświadomić. 










Sunday, February 26, 2023

sześć lat

 


22.02.2023

Dokładnie 6 lat temu wsiadłam w Warszawie do różowego samolotu linii wizzair i po 4 godzinach wylądowałam na innej planecie, gdzie mogłam rozpocząć zupełnie nowy etap. I można powiedzieć, że z jednej strony było to bardzo proste - wystarczyło kupić bilet lotniczy i pokazać na lotnisku dowód osobisty, żeby stać się migrantką ekonomiczną z wyboru, która wyjeżdża z Polski do owianej dobrą sławą Islandii w poszukiwaniu przygód, poszerzenia horyzontów, refleksji, spokoju i lepszych zarobków. Na miejscu miałam załatwioną pracę z zakwaterowaniem i jako obywatelka kraju UE bez problemów mogłam zalegalizować swój pobyt.

Nie musiałam w celach migracyjnych, tak jak musi rosnąca liczba osób na świecie, zapożyczać się, ani wydawać oszczędności całego życia, nie musiałam nawet zbyt wiele ryzykować, a na pewno nie musiałam bać się tego, że po drodze mogę umrzeć, utonąć w morzu albo w rzece, przemieszczać się przez wiele godzin transportem w nieludzkich warunkach, przedzierać się przez las, być przepychana, ani zostać zamknięta w ośrodku detencyjnym na którejkolwiek z granic twierdzy Europa.

Nie musiałam uciekać też przed wojną, a jedyną kolejką, w której musiałam wtedy chwilę postać, to ta do check-inu na lotnisku.

Mogłam też w dowolnym momencie i bez żadnych konsekwencji wrócić do swojego kraju pochodzenia, a nawet znaleźć jeszcze inną opcję, czyli zacząć żyć i tu, i tu, pomiędzy Polską, a Islandią, w międzyczasie spełniać marzenia podróżowania po świecie, zacząć kolejne studia.

I z tej perspektywy jestem mega wdzięczna za to, że urodziłam się w Polsce i jakie dzięki temu mam możliwości. I trudno jest w sobie pomieścić tę świadomość, że systemy, które my-ludzie sami sobie stworzyliśmy są tak, kurwa, niesprawiedliwe. Że coś, na co nie mamy żadnego wpływu (jak miejsce urodzenia, czy kolor skóry) otwiera lub zamyka różne drzwi, definiuje trudności, z którymi będziemy musieli się mierzyć, nasze być albo nie-być. I że wciąż te kwestie nie są wiedzą powszechną.

A to zdjęcie przedstawia mnie patrzącą z nadzieją w przyszłość, na parę dni przed opuszczeniem mojego pierwszego islandzkiego przystanku w Snæfellsnes i przeprowadzką do Reykjaviku, czyli po 3 miesiącach ambiwalentnej przygody z pracą w guesthousie na odludziu, pomiędzy górami, a oceanem, prowadzonym przez rodzinę, która tworzyła swoisty mikro-system autorytarny z emerytowanym policjantem na czele. Psychologiczne manipulacje, jakie ci ludzie stosowali wobec swoich pracowników (i siebie nawzajem) podbite były jeszcze tym, że to naprawdę było po środku niczego i nie było takiej opcji, żeby sobie gdzieś pójść, czy pojechać, szczególnie że dostęp do samochodu (który był rozpadającym się gruchotem) był mocno regulowany, a najbliższe miasteczko było oddalone o jakieś 50 km. I tak wyglądał początek mojej migracji w jednym z najpiękniejszych i najspokojniejszych miejsc na świecie, bo oczywiście Islandia okazała się dużo bardziej skomplikowanym miejscem, niż pastelowa, mlekiem i miodem płynąca kraina, której obraz można zobaczyć w mediach. I fajnie, że mogłam tego wszystkiego doświadczyć na własnej skórze i jeszcze po tych wszystkich latach pisać o tym pracę magisterską.

Sunday, January 13, 2019

jungle dreams, surreal structures

I spent the New Year's Eve in a subtropical rainforest in the mountains 2000 feet above sea level, dancing the whole night to (not the greatest) generic techno inside a concrete maze designed by a British poet and patron of the Surrealist movement. In the previous century Edward James fell in love with this Huasteca jungle town of Xilitla in the state of San Luis Potosi and decided to turn his vision of the Garden of Eden into reality there. He filled the spaces among waterfalls with sculptures and structures made out of concrete, a place to get lost and find yourself in again and again.



Xilitla is still a bit urban, but you can feel the rawness of nature surrounding you from all around. It was very humid, hot during the day, freezing at night, the soundscape occupied by birds singing songs I have never heard before and the hum of the nearby waterfall. I went there with three people I met at the hostel back in Mexico City and we stayed in a teepee at a property decorated in the style of "Alice in Wonderland".





It was so beautiful and, as what tends to happen to me, I got overwhelmed. After the New Year I got sick with a fever, felt dizzy, as though something was boiling inside of me. The hot lava of my own private volcano which I'm carrying inside, coming close to the surface of my consciousness. I quickly got better physically, but this mindset didn't go away after I left the area and I'm still feeling it where I'm at right now, in the city of Oaxaca. I was supposed to stay here for three weeks helping out a chef with cooking classes, something I was excited about and looking forward to. From Xilitla I went down south to Mexico City for one day and then took the night bus to Oaxaca. Upon my arrival at the chef's place, I started having anxiety, a feeling that something is not right. I spent there couple of days, thinking that maybe it's just taking me a bit longer than usual to adapt to a new situation, but it wasn't the case. I was having flashbacks from my previous jobs in Iceland working in the service industry and got into a weird passive-resistant mood, walking around like a ghost with an invisible "I would prefer not to" written on my forehead. I couldn't control it, found it really hard to explain to the guy what's going on, even though I tried to make it work. Although he had this "chill vibe" around him, the job seemed to me much more demanding than the other workaways I did, there was a lot of chaos and it didn't feel like volunteering, but like normal work. I think I had to look very depressed as I started noticing him being angry at me for "looking absent" and I finally decided to leave. In situations like this I never know if it's me who's being over-sensitive or is there really something wrong going on. I'm glad I left.

I have a lot of thoughts and feelings oscillating wildly in my head. Leaving the city is going to be for the best, I'm heading to Mazunte now, a village on the coast of the state, known as a place where people go to and never want to leave. I'm going to treat myself this time, renting a private room of my own there, so I can have some space.

Will the ocean lull me into oblivion, the humidity in the air will naturally turn my hair into dreadlocks and I'm going to become a yoga-obsessed hippie? Or maybe the volcano inside of me will finally start erupting with consistence and I will manage to channel this energy into something substantial, the music I would love to record, the book I'm thinking would be a good idea to write. Or maybe I'll just learn to be in the present moment and simply enjoy myself. Or maybe none of those things. I'm ready for whatever this next destination might bring. It's also been 2 months and, once I arrive in Mazunte, it's going to be 2000km that I made travelling here in Mexico so far.

Wednesday, December 26, 2018

sleep paralysis and black holes


(I'm still in Guanajuato, spending Christmas here before heading on a road trip to the jungle/subtropical rainforest for the New Year's Eve)

Yesterday I experienced an episode of sleep paralysis. I was peacefully chilling on the hammock on the terrace, fell asleep and at some point found myself awake in my body unable to move, hearing my own breathing and my heart racing in panic. It probably lasted a couple of minutes, but it felt like hours of pure horror. It was all blurry, I was falling in and out of sleep, dreaming that I fully woke up and left the hammock, but then instead of the concrete of the terrace floor, I felt sand beneath my feet and I knew that I was on some unknown beach, still dreaming. When I finally managed to wake up, both my mind and my body, I couldn't believe what had just happened, even though I experienced episodes like this before. It is a feeling of a complete loss of control, helplessness, being tied up and not able to do anything to get out of the situation, even though you're fighting so hard. The most disturbing thing about it is that you can feel some weird presence, as though someone or something is pushing you down on purpose.


I went into the kitchen and frantically started to make some food for the Christmas dinner in order to forget about this experience, but the whole evening I couldn't help, but think about all the horrible tricks your mind can play on you.

I might be a bit over-dramatic here, but it also got me thinking about my worst moments while living in Iceland. Sometimes I truly felt as though I was on the verge of being stuck forever in a black hole and the weird presence pushing me down in that case would be depression. I have been struggling with this particular mental health issue my whole life, but in Iceland it adopted a form I couldn't quite understand. On the one hand, I managed to operate in a more or less functional manner, I connected with people and made friends, I was able to play music live, to organise gigs and to write for a magazine, I earned money working in different jobs and I lived in a nice, warm house. On the other hand, my mind started wandering into really dark places and I felt haunted by the things it was coming up with. It all escalated in the summer months which felt very unnatural - not only during this time the island is graced with nearly never-ending daylight which is difficult enough to adjust to, but this year the summer actually never came and it was cold, rainy and windy almost every day (unlike the previous summer I spent in Iceland which had a much more positive vibe to it). I started crying a lot, mostly in private, but also in front of people, sometimes at work. I was constantly thinking about the end of the world and how humanity is working for it, about the Holocaust and the banality of evil, about the small things people do which have the most fucked up consequences, how we are all constantly hurting ourselves and everyone else. I was basically feeling sorry for myself, the people around me and the world in general. Fortunately, there was always someone or something that managed to snap me out of it, but nonetheless, the feeling of impending doom was always there, somewhere in the background.

I think I got myself into a place where I had nothing to look forward to. Before, when I started to have glimpses of this miserable state at my first job in Iceland at a guesthouse in the middle of nowhere, I could just quit, pack my bags and move to Reykjavik in hope of changing my situation for the better. After spending so much time in Reykjavik, a metaphor of a person as a strange flower or a plant which is only allowed to grow a little, but never to fully blossom, came to my mind, cause this is how I felt like - stunted and pointless.

Was it my fault that I was feeling this way or was it the place that was the culprit? Was I indulging in some masochistic drive or was it the alien/familiar surrounding that made me feel somehow imprisoned? I have no idea and I'm thinking that in order to describe it well would be to say that my relationship with Iceland became toxic and that it just stopped serving me well. I remember thinking that even the money I'm earning seems worthless, as I have no struggling family I could send it to (as many immigrants do), nor any elaborate plan what to do with it, and that it was unfair that I could earn so much more than a person doing the same job in my home country. This is an extremely privileged position to find yourself in and the awareness of it only made it feel worse.

On a lighter note, I remember that at some point I started laughing at myself and at the absurdity of the whole situation and maybe this was also the time I thought that I have to leave the island and go traveling. I'm counting my blessings, as I'm having a great and eye-opening time here in Mexico and maybe I wouldn't have appreciated it so much if I haven't been through all of this. Iceland made me feel a lot of bad things, but I learned a lot as well, had many amazing moments, and all in all, I think it changed my life for the better. It also gave me the courage and the financial means to do what I want right now, at least for some time. I still think that the place has a lot of potential and I'm keeping fingers crossed that with time, it's going to become a better version of itself. I'm glad I know people who are there and who are putting a lot of effort and energy into making it happen.

Thursday, December 20, 2018

shadowplay

I managed to leave Mexico City. Before my departure I was feeling dizzy and confused, I knew that 5 weeks in the capital were enough for me at this point, but I was also scared of what is coming ahead. Reisefieber, as always.

The anxiety started to evaporate when I jumped on the bus to Guanajuato. I chose this town a bit up north as my next destination and I found a volunteering opportunity here at a guesthouse run by a professor of astronomy from a local university (fyi, I find those places on a website called workaway). 



It turned out that a girl I met at the hostel in Mexico City a week before is also volunteering now at the same place. It seems that coincidences and synchronicities happen a lot when you travel. It’s also very reassuring to meet other women traveling alone, doing their own thing, there’s an instant connection between us and I find those encounters really interesting. We are entering the unknown, dangerous terrain and we have to tread our own path, as there are still not that many depictions of other women doing similar things circulating in our culture. There are so many books written and movies made about men embarking on their solo journeys, while women wait for them at home or are there only to serve as a secondary addition to their adventures. Why not flipping the script.

//An anecdote from my first days in Mexico City just came to my mind. I was walking around the city and it was getting late, I was still overwhelmed by everything and not feeling secure at all. I went into a bookstore which was also a cafe and had a bar upstairs. A song by The Smiths was coming through the speakers and the familiar sound combined with the atmosphere of a bookstore which reminded me of bookstores in Warsaw I had been spending a lot of time in as a teenager, it all kind of made me calm myself down. I went up to the bar and to my amusement, it was called Bukowski bar. All of the drinks on the menu were inspired by famous literary figures who had some connection to Mexico, of course all of them male. I ordered a Kerouac cafe (iced coffee with a shot of vodka). Oh, well.//




I started writing this post after dozing off cocooned in the hammock at the terrace of the guesthouse. As I mentioned, the owner is an astronomer and the whole place is quite quirky. The rooms are named after planets and there is a dog here called Milky Way, a lively being obsessed with her own shadow, being very attentive to it as though she is trying to communicate or play with it. The view from the terrace is magnificent and the town is certainly one of the most beautiful I have ever been to, but of course there is a dark undertone lurking from beneath. It’s a colonial town, a very influential one during that period, with a tumultuous history of greed and abuse. As the area abounded in minerals, the Spanish colonisers took advantage of that. I’m reading in the guidebook that "Silver barons in Guanajuato city enjoyed opulent lives at the expense of indigenous people who worked the mines, first as slaves and then later as wage slaves. Eventually, resenting the dominance of Spanish-born colonists, the well-heeled criollo class of Guanajuato and Querétaro states contributed to plans for rebellion. (..) This anger was focused in the War of Independence. In 1810 rebel leader Miguel Hidalgo set off the independence movement with his Grito de Independencia (Cry for Independence) in nearby Dolores. Guanajuato citizens joined the independence fighters and defeated the Spanish and loyalists, seizing the city in the rebellion’s first military victory. When the Spaniards retook the city they retaliated by conducting the infamous ‘lottery of death,’ in which names of Guanajuato citizens were drawn at random and the ‘winners’ were tortured and hanged. Independence was eventually won, freeing the silver barons to amass further wealth. From this wealth arose many of the mansions, churches and theaters.”



I’m trying to wrap my head around the relationship this country has with death and violence, while at the same time being so colourful, full of life, populated by people who are known as one of the friendliest in the world. 

A passage from another book I've read on this trip ("Down and Delirious in Mexico City" by Daniel Hernandez): "Mexico City is by no means the most dangerous metropolis on earth. Cities such as Washington, D.C., for example, have higher homicide rates. But in the Aztec megacity death and murder acquire a disquieting intimacy with everyday life. In page after page, the red-note papers are filled with practically gleeful reports on the cruelest deaths, often accompanied by graphic photographs. (…) Bodies are found beheaded, burned in tanks of gasoline, mutilated, or beaten to death, blow by blow. There are robberies gone bad, executions carried out in shadowy alleys, and crimes of violent passion. In the age of narco warfare and the growing cult of the Santa Muerte—the unofficial saint of “holy death”—the killings numb us. News of a death to start off the day and news of a death before going to bed at night. Killings presented as common and as in-your-face as the traffic and smog.”


Here in Guanajuato, this picture-perfect, fairytale-like town in the mountains, you can find a really disturbing museum which puts on display over 100 naturally mummified bodies of people who died in the 19th and 20th century, so not that long ago. In the 19th century a new law came in that required residents to pay a tax for their burial. If the family of the deceased didn’t pay the tax, the body was exhumed and they found out that many of them became naturally mummified, so they put them in a museum next to the cemetery. It is one of the most famous tourist attractions in this area. I don't have it in me to visit the place, but the very apparent presence of death in Mexican culture is something that touches me on a deep level.